Dyktat tajemnicy

Nie wątpię, że gdyby Aleksander Dumas tworzył dziś, niemal do ostatnich kart powieści nie wiedzielibyśmy, że hrabia Monte Christo to w rzeczywistości Edmund Dantès, mszczący się za niewinne skazanie i lata spędzone w więzieniu. Możliwe, że byłby przy tym czarnym charakterem, jak wiele podobnych postaci w dzisiejszej popkulturze, które ostatecznie okazują się być wytworem swojego środowiska i przykrych okoliczności.

Jednak nie moralna strona humanizowania „złoli” interesuje mnie w tym rozważaniu, ale pewna niewypowiedziana presja, z jaką zmaga się współczesny autor. Jest to coś, co określam mianem „dyktatu tajemnicy” – konieczności opierania fabuły na tak zwanych „plot twistach”, a w szczególności na kulminacyjnym ujawnieniu faktów poprzedzających akcję, które rzucają na nią nowe światło. Warto podkreślić, że odkrycie tego typu zmusza odbiorcę do przewartościowania większości z tego, co zostało mu dotąd przedstawione.

tajemnica - las we mgle

Tajemnica u tragików i romantyków

Po angielsku nazywa się to „the great reveal” czyli wielkie ujawnienie. I nie jest to w żadnym wypadku jakiś nowy wynalazek współczesności. Podobnym zabiegiem posługują się już starożytni greccy tragicy jak Sofokles w „Królu Edypie” czy Eurypides w „Elektrze”, jednak cel i przebieg ujawnienia ma zupełnie inny charakter.

Przede wszystkim ujawnienie „starego typu” (najczęściej w swojej specyficznej odmianie – „rozpoznania” jako odkrycia więzi rodzinnych bohaterów, które były osnute tajemnicą) jest dość przewidywalne. Kiedy Balladyna w scenie finałowej wydaje na siebie wyrok, zaskoczeniem może być co najwyżej jej nagła i gwałtowna śmierć, ale przecież nie sam fakt, że to ona dokonała wszystkich zbrodni. Słowacki nie chciał nas zaskoczyć, nie na tym etapie fabuły.

Tajemnica – kto ją tu wpuścił?

Rzecz ma się zgoła inaczej, jeśli spojrzeć na fabuły współczesnych powieści i filmów (do tego koszyka wrzucam i seriale). Nie potrafię określić, kiedy dokładnie pojawił się w narracji ten trend do stawiania na głowie wyobrażeń odbiorców o bohaterach, ale gdybym miał posadzić kogoś na ławie oskarżonych, z całą pewnością zasiadłaby tam Agatha Christie.

To właśnie kryminał w wydaniu matki Herkulesa Poirota przygotował fundament pod nowoczesny styl opowiadania historii, gdzie możemy być pewni, że pozory mylą. Tak jak wspomniałem – nie chodzi o sam element tajemnicy, ale o cały szereg narracyjnych zabiegów, które mają za zadanie zmylić odbiorcę. Jest to – w udanym utworze – sprytna mieszanina mylenia tropu i zacieniania wydarzeń („overshadow”). A konkretnie?

Tajemnica – jak twórcy wodzą nas za nos?

Mylenie tropu polega na podsuwaniu nam fałszywych hipotez. U Christie będzie to oczywiście korowód potencjalnych morderców, którzy mieli motyw oraz możliwość popełnienia zbrodni. Czytelnik powieści o Poirocie miał bawić się zgadywaniem „czy to panna Smith czy może pan Williams”?

Zacienianie wydarzeń to sztuka nieco trudniejsza i opiera się na takim wypełnieniu fabuły faktami o mniejszym znaczeniu, by te faktycznie wskazujące na – dajmy na to – naszego mordercę, wcale nie wybijały się na plan pierwszy. Jeśli lubisz gry typu „znajdź na obrazku” („Gdzie jest Wally?” to oczywiście klasyk gatunku), to doskonale wiesz, o co chodzi. Nie można przecież tak napisać powieści / nakręcić filmu, by absolutnie nic nie podsuwało wskazówek co do faktu, który zamierzamy ujawnić na końcu. Jeśli tak zrobimy, prawdopodobnie czytelnik uraczy nas grymasem niezrozumienia – być może nawet poczuje się oszukany.

Oczywiście został oszukany, ale zaakceptuje to z radością, jeśli oszustwo będzie eleganckie.

(Jeśli chcesz przykładu nieeleganckiego mylenia tropu, prawdopodobnie nowy w momencie pisania tego tekstu film Ryana Johnsona „Glass Onion”, który ma być zapewne dekonstrukcją kryminału, stanowi świetny i nie bez powodu wzbudzający kontrowersje przykład).

tajemnica - zestaw narzędzi pracy detektywa

Jak tajemnica z kryminałów trafiła na salony

Kryminał jest moim zdaniem wehikułem, dzięki któremu tajemnica wjechała na podium tropów narracyjnych XXI wieku. Być może trwała popularność tego gatunku (chyba najbardziej poczytnego od dobrych stu lat) cementuje ten stan rzeczy. W tym sensie np. thriller jest najwyżej jego odpryskiem, a „wielkie ujawnienie” rozlało się na wszelkie odmiany narracji, gdzie tylko zmienia swój charakter.

Nie da się ukryć, że lubimy tajemnice. Współczesna psychologia (oraz neuronauki) wskazują na mechanizm w mózgu, który dostarcza nam znacznej ilości hormonu przyjemności w momencie rozwiązania zagadki. Zapewne od pokoleń trenujemy umysł, nagradzając go za każdorazowe rozwikłanie tajemnicy – im bardziej zawikłanej, tym lepiej. Dzięki mieszance zmyłek i zacieniania mózg daje się „nabrać”, że wziął czynny udział w znalezieniu rozwiązania, a wąsaty Belg (lub Anglik z fajką) odegrali tylko rolę pomocniczą.

Przykładów na wykorzystanie tego mechanizmu poza kryminałem znajdziemy wiele. W trylogii Batmana Christophera Nolana wielkie ujawnienie króluje w każdym z trzech filmów – najmniej znacząco zapewne w „Mrocznym Rycerzu”, gdzie dotyczy „jedynie” komisarza Gordona. Ale zarówno tożsamość Ra’s Al Ghula w „Batman: początek” jak i jego córki w „Mroczny Rycerz powstaje” są osiami fabuły i ich ujawnienie zmienia znaczenie wypadków je poprzedzających. Za drugim razem filmy te ogląda się inaczej.

Na polu literatury do znudzenia chyba opanował podobne zabiegi Brandon Sanderson. Biorąc pod uwagę płodność tego pisarza, znam zaledwie mały wycinek jego twórczości, ale i tak już przywykłem do myśli, że na końcu książki czeka mnie wielkie zaskoczenie. Czy będą spoilery? Nie, jeśli nie znasz Sandersona, pewnie uwierzysz mi na słowo. A jeśli znasz, to nie muszę pisać nic więcej.

Tajemnica – uwaga, będą spoilery!

Samo słowo „spoilery” pochodzi oczywiście od „spoil” czyli „zepsuć” komuś czytanie / oglądanie poprzez… ujawnienie treści „the great reveal”. Fakt, że tak istotne jest dla nas występowanie spoilerów w recenzjach i omówieniach jest samo w sobie dowodem na to, jak istotną rolę grają znaczące zwroty akcji we współczesnych utworach narracyjnych. Jak bardzo pragniemy dawać wodzić się za nos do kulminacyjnej sceny.

Mały eksperyment myślowy: co byłoby spoilerem dla filmu „Apollo XIII” albo powieści „Krzyżacy”? Nie, nie chodzi o to, że wydarzenia tych fabuł są osadzone w historii (bardziej lub mniej). Chodzi o to, co nas motywuje do poznania tych opowieści. Okazuje się, że tajemnica (w każdym razie w rozumieniu jednego, ukrytego faktu) nie musi być podstawą do funkcjonowania narracji. Przecież niemal od początku wiemy, że w miejscu Babci Czerwonego Kapturka zasiada Wilk – dramatyzm konfrontacji spod znaku „dlaczego masz takie wielkie uszy” nie opiera się na naszej niewiedzy, ale niewiedzy niewinnej dziewczynki.

Pytanie brzmi: czy i co traciła historia, która ukrywała wielki sekret jedynie przed bohaterem, pozwalając odbiorcy na dostęp do tej informacji? Co tracił widz „Hamleta”, wiedząc, że Hamlet wie, chociaż Klaudiusz nie wie i uważa bratanka za szaleńca? Co tracił czytelnik „Hrabiego Monte Christo”, wczuwając się w niewiedzę antagonistów Dantèsa, ale nie mogąc faktycznie przestać wiedzieć, że hrabia to nie hrabia?

I… czy faktycznie czytelnik powieści Dumasa nie mógł „faktycznie nie wiedzieć”, że Monte Christo jest Dantèsem? Czy współczesna sztuczka fabularna jest rzeczywiście tak niezbędna, jak wydaje się autorom historii, które są nam serwowane na przestrzeni ostatnich dekad? A może nasza zdolność do empatii z bohaterami jest traktowana po macoszemu?

Gdy w scenie wchodzenia kapsuły Apollo w atmosferę Ziemi mijają kilkakrotnie anonsowane trzy minuty, po których astronauci powinni już zgłosić się przez radio, widz siedzi zesztywniały i milczący. Nikt nie chrupie popcornu. Ale przecież znamy zakończenie tej historii. Wiemy, że bohaterowie dotrą szczęśliwie do domu, znamy fakty! Czy jednak o fakty tu chodzi? Czy nieznajomość odpowiedzi na pytanie jest tym, co przykuwa nas do ekranu? Czy chcemy jedynie dowiedzieć się, jak to się skończy? O to chodzi?

tajemnica - szachy w półmroku

Tajemnica jak narkotyk

Mam wrażenie, że uzależniliśmy się od tajemnicy. Oczywiście nie oznacza to, że jest ona równomiernie i każdorazowo wpychana do każdego utworu kultury, jaki dziś powstaje. Stała się jednak elementem tak istotnym, że zastępuje cały szereg innych, możliwych rozwiązań fabularnych. Jest jak ta kiepskiej jakości moneta, która wypiera lepszą.

Ale, zaraz zaraz! Jak: „kiepskiej jakości”? Że niby stosowanie tajemnicy jako osi fabularnej jest kiepskie samo w sobie? Przyznaję – nie samo w sobie. Nie mam większych zastrzeżeń do praktycznie żadnej z przytoczonych wyżej historii, celowo szukałem przykładów wśród autorów, których szanuję. Zatem muszę chyba się nieco wytłumaczyć.

Wierzę, że w kulturze funkcjonują pewne mody i trendy, które z czasem prowadzą do degeneracji. Na początku są nowinką, potem dojrzewają, osiągają swoisty szczyt, aż w końcu – stają się przyczyną skostnienia i czekają na „next big thing”, które je zastąpi. Analogię do takiego mechanizmu łatwo znaleźć w wielu domenach, nie będę zanudzał przytaczaniem ich.

Dziś, gdy piszę te słowa, twórcy w różnych obszarach boleśnie przekonują się, że „the great reveal” nie jest kurą znoszącą złote jaja. Wciąż powstają historie, gdzie powierzenie tajemnicy głównej roli przyniosło oczekiwane, pachnące pieniędzmi efekty („Stranger Things”), ale jednocześnie jesteśmy zalewani opowieściami, które nie potrafią przyciągnąć uwagi odbiorcy absolutnie niczym innym. Nie podam tytułów; kto przeżył rok 2022 obserwując choć jednym okiem popkulturę, nie potrzebuje wskazówek.

Z trzeciej strony mamy sukcesy takich produkcji jak ekranizacja pierwszej części „Diuny”, która prezentuje historię niemal z założenia deterministyczną. Nie wiem, czy jest jakiś widz, który oglądając film Villeneuve’a nie zorientował się bardzo szybko, że tu żadnego zaskoczenia nie będzie. Bo to nie jest taka historia – po prostu. I da się? Da się.

Tajemnica – ale co z nią nie tak?

Czy można już wróżyć nadchodzącą zmianę trendu? Nie mam pojęcia. Moje odczucie jest takie, że twórcy skupiający się na tajemnicy nie tylko mimochodem ale wręcz z założenia muszą zaniedbywać inne ważne składowe historii. Przykładowo bohater, który ujawnia się na końcu jako ten przysłowiowy „złol”, tylko z pozoru zyskuje na głębi. W rzeczywistości cała jego aktywność, która stanowić miała przykrywkę prawdziwych intencji, zostaje moralnie anulowana. Nic, co zrobił pomiędzy powzięciem swego mrocznego planu a ujawnieniem, nie ma teraz znaczenia.

Dlatego ważniejsze jest, by tajemnica była nią dla bohaterów, nie dla odbiorców. Świetnie pokazał to inny sukces kinowy – „Joker” Todda Phillipsa, który jest trochę takim Monte Christo a rebours. My wiemy, kim stanie się główny bohater, ale on sam tego nie wie. Dlatego oglądamy opowieść o niespełnionym komiku z wypiekami na twarzy.

Na koniec, nie potrafię się oprzeć przytoczeniu przykładu sprzed ponad 40 lat. Scena, dzięki której widzowie „Imperium kontratakuje” dowiedzieli się, kim dla Luke’a Skywalkera jest Darth Vader, zagwarantowała sobie miejsce w historii kina już chyba na zawsze. Ale wiąże się z nią kilka ciekawych historii. Po pierwsze, George Lucas nie od razu wpadł na to rozwiązanie (panuje raczej zgodność, że kręcąc „Gwiezdne wojny” nie miał jeszcze pomysłu na ten zwrot akcji). Po drugie, jest to ten typ ujawnienia, który nie ucina ścieżki rozwoju bohaterów, ale właśnie rozwija ją, wyłącznie dodając do ich relacji. Po trzecie, nie mamy tu do czynienia z mrocznym planem jednego z bohaterów. Raczej obie strony konfliktu chcą wykorzystać sytuację, trzymając kluczową informację w sekrecie przed głównym zainteresowanym (a w efekcie – nami). I tak, jak tajemnica ojcostwa Vadera jest osią fabuły drugiej części trylogii, tak w finale tożsamość Lei nie jest już aż tak dramatycznie istotna (służy niemal jedynie zamknięciu wątków miłosnych).

Czego nas to uczy? Przede wszystkim sukces „the great reveal” trochę oślepił nasze umysły. Powtarzana w kolejnych parodiach scena „jestem twoim ojcem” wgryzła się głęboko w świadomość twórców popkultury, ponieważ jak soczewka koncentruje uwagę odbiorcy. Wszyscy oglądający po raz kolejny i kolejny „Imperium kontratakuje” czekają z zapartym tchem do końca pojedynku w Mieście w Chmurach. Każdy chce usłyszeć to jeszcze raz. Przeżyć to jeszcze raz.

Każdy chce jeszcze raz poczuć, jak to jest, odkryć wielką tajemnicę.

Jest coś narkotycznego w takim chwytaniu się prostego przewrotu myślowego, powierzchownego katharsis. Ale nie mam wcale wrażenia, że narkomanem jest tu odbiorca. Czy dyktat tajemnicy nie zniewolił raczej… twórców? Nie przekonał tych, którzy ich dzieło mają zamienić w pieniądze, że tajemnica jest absolutnie niezbędna do sukcesu?

Nie ukrywam, liczę na to, że wkrótce przeczytam i obejrzę wiele nowych historii, które przykują moją uwagę czymś bardziej wyrafinowanym, niż skokowy wyrzut dopaminy w piwotalnej scenie wielkiego ujawnienia. Liczę na twórców, którzy potrafią przekonać do swojej historii wartością niej samej. Czy się nie zawiodę – nie wiem. Jest to nadzieja, z którą wchodzę w rok 2023 i zapraszam Cię do dołączenia.

2 koment. na temat “Dyktat tajemnicy”

  1. Absolutna racja! Jak prawie wszyscy ci durni autorzy – także ci uznani – mogą walić takie babole, jak wożenie czytelnika z tajemnicą przez nie wiadomo ile stron? Przecież wszystko powinno być wyjaśnione już w pierwszych kilku akapitach, żeby uchronić czytelnika przed męką odkrywania wszystkiego krok po kroku, tego okropnego uczucia zaskoczenia, kiedy wreszcie po iluś tam stronach coś staje się jasne – co za przyjemność z takiej lektury, gdzie nie wiadomo jak potoczą się losy postaci. Co za nuda! Co innego, jak się wszystko od razu wie, wszystko jest jasne – można wtedy z prawdziwą rozkoszą czytać mega interesujący tekst, o którym na szczęście wszystko wiemy.
    Zaiste to prawdziwy dar dla ludzkości, że znalazł się krzewiciel tak oświeconych idei i kontynuator przebłysku geniuszu inżyniera Mamonia z filmu „Rejs”, który słusznie wspomina, że podobają mu się melodie, które już raz słyszał, bo jakże może mu się podobać piosenka, którą słyszy pierwszy raz?

    1. Można by stwierdzić z przekąsem, że inżynier Mamoń serwuje nam pewną psychologiczna obserwację, której nie można odmówić słuszności. Ale rozumiem, w co wycelowane jest ostrze tego krytycznego komentarza. Tylko, że… nie o tym piszę w moim krótkim wywodzie.
      Tym, na co narzekam (nazwijmy to bez ogródek), jest nie sam fakt korzystania z tego wehikułu, jakim jest tajemnica. Ale nadużywanie go i stosowanie niejako w zamian innych środków. Ten sarkazm jest więc zupełnie nietrafiony. Być może dało się opisać tu więcej przypadków dobrego (w mojej ocenie) zastosowania „ujawnienia”, żeby zrównoważyć te złe, ale milcząco założyłem, że nic nie wniosą do wywodu, a tylko zamącą argumentację. Jak zawsze medal ma dwie strony.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.