Zacznę od złożenia drobnego hołdu filmowi z 1999 roku. W treści jest pewien spoiler, ale nie ujawniam najważniejszego, więc może nie zepsuję seansu tym, którzy pod wpływem artykułu zechcą film obejrzeć po raz pierwszy.
„13 piętro” na poziomie koncepcji świata jest takim „Matriksem w dobrej wierze” – tzn. główną rolę „gra” wirtualna symulacja rzeczywistości tworzona przez naukowców na potrzeby badawcze. Symulacja nie jest tak idealna, jak znany chyba wszystkim wytwór maszyn z trylogii o Neo. W tej wersji widzimy większą świadomość ograniczeń technicznych: symulacja z „13-ego piętra” jest cząstkowa, niedokończona.
Kluczowy i potrzebny mi w tym artykule jest sposób, za pomocą którego bohaterowie filmu przekonują się, że żyją w symulacji. Oczywiście podpowiedź przychodzi z zewnątrz (jak w „Matriksie”), a brzmi mniej więcej tak:
„Zrób coś, czego nigdy byś nie zrobił. Wsiądź do samochodu i jedź do miejsca, do którego nigdy byś nie pojechał.”
(parafraza z pamięci)
Przypomina to motyw znany też z „Truman Show”, ale tutaj skutek akcji jest bardzo wyrazisty. Otóż pchany pragnieniem odkrycia prawdy bohater dociera do „końca symulacji” – miejsca, gdzie kończy się generowana przez komputer grafika, pozostaje tylko geometryczny „stelaż”, na którym powinny „zawisnąć” tekstury, ale pewnie z oszczędności nie zmieściły się w programie.
Krawędź świata
Nie było zamiarem filmowców stworzenie symbolu kiepskiej literatury fantastycznej, ale w mojej ocenie udało im się to idealnie. Taki właśnie jest nieudany, płytki świat (szczególnie w literaturze fantasy). Przypomina nieco te gry typu „open world”, w których „nie wiadomo czemu”, prędzej czy później zawsze trafiamy na nieprzebyty grzbiet górski albo ścianę drzew, których pnie są zdecydowanie zbyt blisko siebie.
Jeśli interesuje Cię tworzenie światów na potrzeby jakiejś historii, weź sobie do serca lekcję z „13-ego piętra”. Twój świat nie może wyglądać tak, jakby za rogiem ulicy znajdowała się niewidzialna ściana, a wszystko co ważne wydarzało się zupełnie przypadkiem właśnie w tym mieście, w którym akurat mieszka bohater.
Banał? Niezupełnie.
Jeśli sądzisz, że światy przypominające niedokończoną symulację „13-ego piętra” to rzecz niespotykana lub spotykana jedynie w twórczości nastolatków sięgających po pióro po raz pierwszy, to… może po prostu masz szczęście. Tak zwane światotworzenie to pasja wielu ludzi i wymyślanie złożonych realiów często staje się ważniejsze od fabuły – lub zgoła ją zastępuje, o czym może kiedyś przy okazji napiszę.
Jednak na przeciwnym biegunie znajdują się autorzy opowiadań i powieści, którzy koncentrują się na fabule w takim stopniu, że świat dookoła ich bohaterów nie zawsze ma czas powstać. Wiem, o czym mówię, bywałem tam – i nieraz jeszcze mi się zdarza tam zajrzeć, co nie jest powodem do dumy.
Wzór i jego przeciwieństwo
Zaczyna się to stawać poważnym problemem, gdy dzieła pisane w ten sposób trafiają na sklepowe półki. A nawet… są nominowane w poważnych plebiscytach. Tak, może komuś mignęła przed oczami moja mini-recenzja „See it” Jagny Rolskiej, której celowo nie zamieściłem na blogu, bo nie uznałem, żeby było warto.
Powieść Rolskiej nie doczekała się nagrody im. Janusza A. Zajdla, ale nie uważam, by przytaczanie jej jako anty-wzoru w tym miejscu można było oceniać jako „kopanie leżącego”. Przecież dotarła na tyle daleko, że wszelkie krytyczne uwagi na jej temat powinny pojawiać się w przestrzeni publicznej. Szczególnie, jeśli pomogą komuś nie popełniać podobnych błędów.
Po kilku krytycznych opiniach, które zebrałem pod ostatnim tekstem („Zachęta do czytania chałtury”), spieszę z podrzuceniem przeciwwagi dla marnego światotworzenia Rolskiej. Jeśli szukasz wzoru, który naśladować warto, sięgnij po Roberta M. Wegnera albo wznowionego niedawno Feliksa W. Kresa. Obu panów, prócz użycia inicjału przed nazwiskiem, łączy niezwykła sprawność w dziedzinie, której dotyczy ten artykuł.
Na czym więc polega fuszerka Rolskiej, która posłuży mi tu za przykładową „ścianę drzew” w niby-otwartym świecie symulacji? Przede wszystkim można odnieść silne wrażenie, że poszczególne elementy świata były „domyślane” tylko tam, gdzie było to absolutnie konieczne. Nie upieram się, że tak było. Ale wrażenie takie jest nieuchronne, skoro wszystkie odniesienia bohaterów ograniczają się do miejsc, osób i zdarzeń opisanych bezpośrednio w fabule.
U Jagny Rolskiej wiąże się to dodatkowo z bardzo skąpym jak na epicką fabułę zasobem bohaterów (praktycznie brak postaci z dalszych planów). Ale i bez tego błędu można popaść w „syndrom 13-ego piętra” – pozbawiając zasadniczej opowieści elementów, które są pozornie nieistotne a jakże ciekawe.
Czego nie ma a być powinno?
Ok, napisałem „pozbawiając”, jakbyśmy mówili o czymś, co jest naprawdę, podczas gdy powinienem był napisać „nie wzbogacając”, ale… widzisz, co chciałem tu osiągnąć? Puszczam do ciebie oko, próbując przekonać cię, że pisarz opisuje coś, co jest, a nie coś, co zmyślił. To kwestia nastawienia. Jeśli czytelnik ma wrażenie, że pisarz opisuje prawdziwy świat, to znaczy, że świat się po prostu udał – że ożył.
Miejsca, ludzie, organizacje – wszystko ma swoją historię i niezliczone odniesienia, powiązania z innymi miejscami, ludźmi i organizacjami. Dlatego Han Solo pokonał trasę z Kessel („Kessel Run”) w „zaledwie 12 parsekach” – bo miał swoją historię, a nie po to, by niemal 40 lat później ktoś mógł nakręcić o tym film. Jedno zdanie, a obrosło legendą – czujesz to, prawda?
W dobrze narysowanym świecie takich odniesień będzie więcej. Niekoniecznie muszą trafić na każdą stronę, ale przecież wiesz, jak jest w życiu. Często odnosimy się do czegoś, co wprawdzie nie jest istotne tu i teraz, ale zauważyliśmy analogię lub luźny związek. Żołnierze wspomną znaną (może historyczną) bitwę, plotkujące kobiety wspomną znajomą im osobę, choć od dawna jej nie widziały, ktoś wspomni wydarzenie z dzieciństwa… Można by to ciągnąć i ciągnąć.
W opowiadaniach i krótkich formach w ogóle światy przedstawiane są zwykle fragmentarycznie, wycinkowo. Nie ma miejsca na stworzenie czegoś spójnego i złożonego. Ale tym bardziej musi powstać wrażenie, że ta złożoność jest tuż za zakrętem. Że bohaterowie nie zawsze byli tym, kim są dziś. Że zmieniali miejsce zamieszkania, zawód, że pobierali jakieś nauki, znali jakichś ludzi.
Z perspektywy opowieści o rewolucjonistach walczących z reżimem (wracam do Rolskiej) może być zupełnie nieistotne, że w jakiejś nieokreślonej przeszłości przeprowadzili akcję, w której zginął ich kumpel. Ale z perspektywy samych bohaterów przywołanie takiego zdarzenia wydaje się naturalne. Nic dziwnego, że rewolucjoniści Rolskiej sprawiają wrażenie grupki geeków, którzy do tej pory nie zrobili niczego ważnego – nie wspominają ani przeszłych porażek ani sukcesów. Nie mają też żadnych znajomych, ani żadnego życia.
Świat czyli grajdołek
Kolejną rzeczą (poza przeszłością) jest geografia. Sam strasznie się z tym zmagam, więc uwierz mi, że próbowałem różnych podejść i rozumiem, dlaczego niektórzy idą na łatwiznę. Rolska oczywiście mocno przegięła, wpakowując całą akcję na teren jednego miasta (plus „specjalne lokacje” np. poza Ziemią).
Akcja powieści dzieje się na Ziemi władanej przez jeden rząd – bohaterowie mogliby więc teoretycznie pochodzić z dowolnych miejsc na planecie. Ale nie pochodzą – wszyscy są wygodnie ulokowani w jednej okolicy (w tym samym mieście znajduje się i siedziba władzy, i „kosmodrom” dla kosmicznych wind, które w teorii powinny znajdować się na równiku…). Nawet ukrywający się przed władzą naukowiec ukrywa się pod jej nosem, zamiast w jakimś buszu.
Specyfika science fiction jest odmienna od tego, czego oczekujemy w fantasy. Tutaj można pozwolić sobie na szybkie podróże, więc nawet rząd światowy nie szokuje specjalnie. Jeśli jednak podejmujemy się funkcjonowania w poetyce quasi-średniowiecznej, jak Rober M. Wegner, to musimy postarać się bardziej. Nie można po prostu rzucić „ten jest Chińczykiem, a tamten Anglikiem” i każdy będzie wiedział, o co chodzi.
Tworząc świat od podstaw (a więc bez podwalin znanych z naszej rzeczywistości), warto pochylić się nad jego rozległością, zróżnicowaniem kultur, ale też przyrodą – o czym pisałem w starszych artykułach. To jednak wrzutki w stylu „trasy z Kessel”, śmiem twierdzić, mają największy wpływ na nieuświadomioną wiarygodność świata. One przekonują czytelnika, że nie trafił na „13. piętro” i jeśli skręci w zaułek, który bohaterowie właśnie ominęli, zobaczy tam grupkę dzieciaków grających w „patałacha” (czymkolwiek ten „patałach” by nie był…).
Zatem bądź jak Kres i Wegner – jeśli tworzysz świat, nie traktuj tła jako zbędnego kosztu. Musisz się wykosztować i położyć dobre tekstury nawet tam, gdzie czytelnik (w Twojej ocenie) nie zechce zajrzeć. Bo jak nie zajrzy, to jego strata. Ale jak zajrzy i się zawiedzie, to już więcej nie sięgnie po Twoją twórczość. Taka oszczędność po prostu się nie opłaca.
Jako obrazka tytułowego użyłem grafiki promocyjnej filmu „The Thirteenth Floor” z 1999 roku w reżyserii Josefa Rusnaka na podstawie powieści Daniela F. Galouye’a „Simulacron”.