Czy można trwać przy swoim i nie oberwać?
Każdy z nas ma jakieś poglądy (chyba, że ich nie ma). Niektórzy z nas mają poglądy radykalne, niepopularne, antysystemowe. Nie musi to wzbudzać sympatii. I może dobrze, bo kto mówi, że oczekujemy sympatii innych? Ale czy możliwe jest trwanie przy swoim bez zrażania do siebie ludzi? A jeśli jest to możliwe – to czy warto?
Może zauważyłeś, że kwestia obrażania innych, tzw. mowy nienawiści czy przypisywania różnym osobom przeróżnych fobii jest ostatnio „modna”. Czy wynika to z rosnącego znaczenia mediów społecznościowych, które z miejsca nieformalnej, swobodnej wymiany zdań zamieniły się w miejsce uprawiania polityki? A może z ogólnej nerwowości ludzi, pozamykanych w domach przez pandemię? To temat na osobny artykuł.
Dla mnie jest to tylko forma inspiracji do zadania sobie otwarcie dwóch pytań, które do tej pory były gdzieś z tyłu mojej głowy. Po pierwsze:
- Jak pozostać przy wartościach, w które wierzymy, a przy tym nie prowokować innych do chwytania za kamienie (w wiadomym celu). Czy to wykonalne?
I po drugie, nieco bardziej z perspektywy pisarza:
- Czy twórca powinien unikać prowokacji? Czy to nie podważa jego roli?
Uwaga na marginesie: to nie jest tekst dotyczący wyłącznie twórców. Ale piszę go z perspektywy człowieka, który wyraża swoje myśli przede wszystkim na piśmie, więc z oczywistych względów wątek pisarski będzie w nim dominował. Sądzę, że większość ludzi styka się z tym problemem na swoich płaszczyznach, może więc uda mi się dotknąć bardziej uniwersalnych problemów.
Co to w ogóle są radykalne poglądy?
Zacznę od stwierdzenia: radykalizm poglądów to kwestia cudzej oceny. Wiele osób uważa się za umiarkowane tylko dlatego, że nie skonfrontowały się z osobami, które poczuły się ich poglądami dotknięte.
Przykłady?
Większość z nas uważa własność prywatną za świętą. To moje i nie oddam – mówimy. Ale w pewnych sytuacjach (wojna, klęska żywiołowa) świętość własności prywatnej jest wystawiana na próbę. Wystarczy, że przedstawimy taką sytuację dwóm osobom, a istnieje szansa, że pomimo wcześniejszej zbieżności poglądów, posprzeczają się zawzięcie.
Oczywiście istnieją też poglądy uważane za radykalne dość powszechnie i zwykle takie poglądy mamy na myśli, gdy mówimy o radykalizmie. Najczęściej też łatkę „radykalizmu” przykleja się postawom mającym w sobie coś z agresji, przymusu, ostateczności. Łatwiej nam nazwać radykałem kogoś, kto mówi „wszyscy pójdziecie do Piekła” niż kogoś, kto twierdzi: „wszyscy pójdziemy do Nieba”. Choć z perspektywy teologicznej obydwie postawy są skrajne, na poziomie języka „radykalizm” zwykle kojarzy nam się z czymś groźnym (niekoniecznie: złym).
Po co to piszę?
Chcę wyjaśnić, że to, co nie jest w żadnym wypadku radykalizmem dla Ciebie, może być tak postrzegane przez osoby choćby innego pochodzenia, innej wiary czy zwyczajnie obracające się w innym kręgu społecznym (a dziś powiedzielibyśmy jeszcze: w innej bańce informacyjnej). Nie daj się zaskoczyć: jeśli masz jakieś zdanie, to gdzieś tam istnieje człowiek, dla którego Twoje zdanie jest radykalizmem i nic na to nie poradzisz.
Po co nam poglądy?
Poglądy to Twój stosunek do jakiegoś tematu, jakichś wartości lub pomysł na rozwiązanie jakiegoś problemu. Poglądem będzie zdanie na temat prywatnej własności (jest „święta” lub nie) albo koncepcja, jak rozwiązać problem głodu na świecie. Możesz się zdziwić, ale poglądem jest także to, czy przyjmujesz pewne twierdzenia uznawane przez innych za fakty. Może oburzyło Cię, że napisałem „głód na świecie”, bo Twoim zdaniem w ogóle nie ma takiego problemu?
A po co mi te poglądy? Przede wszystkim na ich podstawie podejmuję jakieś działania: np. przekazuję datki na cele walki z ubóstwem. Ale są i poglądy, które nie wymagają ode mnie działania. Jeśli (przepraszam za przykład) uważam, że Ziemia jest płaska, to generalnie nijak nie wpłynie to na moje życie (może ewentualnie inaczej zinterpretuję pomysł podróży „dookoła” świata).
Cokolwiek sądziłbym o Twoich poglądach, nie mam realnej władzy nad nimi. Mogę Cię wyśmiać, mogę na Ciebie nakrzyczeć, a Ty możesz i tak pozostać przy swoim. I pierwszym krokiem do „pozostania przy swoim” jest uznanie, że inni mają prawo do pozostania przy „ich swoim”. Jakkolwiek niskiego mniemania o moich poglądach byś nie miał, możesz mnie co najwyżej przekonywać, że jest (powinno być) inaczej.
Wydaje mi się bardzo ważne, aby oddzielić „poglądy praktyczne” od „poglądów akademickich”. Wiele osób jest w stanie „walczyć i ginąć” za te drugie, bo wywołują u nich olbrzymie emocje. Ale prawdę powiedziawszy, wywoływanie awantur na tle tego, „czy Napoleon przysłużył się ludzkości dobrze czy źle” uważam za niezbyt sensowne. Chyba, że to debata akademicka, ale ona ma z gruntu inne założenia. Taki jest mój pogląd na tę sprawę.
Poglądy a życie codzienne
Poglądy praktyczne, ponieważ wiążą się z jakimś określonym postępowaniem, wpływają na ludzi dookoła. Jeśli Twój sąsiad uważa, że palenie papierosów jest fajne i realizuje ten pogląd na balkonie, który znajduje się bezpośrednio pod Twoim, to w sposób oczywisty jego pogląd wpływa na Twoje życie. W każdym razie w te dni, kiedy chciałbyś na balkonie np. poopalać się albo wywiesić pranie.
Sprawa robi się bardziej skomplikowana, kiedy praktyczny pogląd nie wywołuje żadnych namacalnych szkód w Twoim życiu, ale jest Ci niewygodny z innych względów. Wkraczając na grunt kultury i religii, łatwo jest trafić na minę. Jeśli sąsiad głośno śpiewa pod prysznicem Beatlesów, raczej nikt się nie zdziwi, że zwrócisz mu uwagę. Jeśli ten sam sąsiad tak samo głośno wyśpiewuje wersety Koranu, to zwrócenie mu uwagi jest już trudniejsze. Dlaczego? Bo czujesz, że nie masz do czynienia z indywidualnym dziwactwem, ale z jakąś życiową potrzebą tego człowieka. Włącza się pewna wrażliwość, ale to, co stanie się dalej, zależy już bardzo mocno od konkretnej decyzji i… Twoich poglądów.
Starcie poglądów
Bez konfliktów byłoby nudno, prawda? Różnimy się, zwłaszcza jeśli chodzi o poglądy. Jest to fakt raczej nie podlegający debacie i, umówmy się, nie chcielibyśmy tego siłowo zmieniać. Bywa, że jakieś obiektywne fakty powinny wpływać na nasze poglądy, ale jeśli kopać dostatecznie głęboko, może się okazać, że nawet fakty mogą być przedmiotem czyjegoś poglądu. To zresztą ostatnio nierzadkie i, wiesz co? Uczę się żyć z tą świadomością.
Dlatego – co może Cię zaskoczy, ale może właśnie nie – nigdy nie wiesz, która z Twoich uwag może spowodować awanturę. Serio. Widać to doskonale w mediach społecznościowych. Jedynie nie wyrażanie absolutnie żadnej opinii mogłoby uchronić Cię przed konfrontacją z człowiekiem, którego istnienia do tej pory sobie nie wyobrażałeś. Takich ludzi nazywa się „trollami”, ale osobiście uważam, że słowo to jest już nieco nadużywane.
Zgadzasz się, prawda?
Nawracanie na swoje zdanie
Czasami mamy swoiste poczucie misji i chcemy przekonywać tych „innych”, że to oni się mylą. Bywa, że robimy to z głębokiego altruizmu (ale zwykle, przyznajmy szczerze, jednak chcemy postawić na swoim). Tymczasem stawiając sobie za cel przekonanie interlokutora, masz większe szanse zyskać wroga niż poplecznika.
Jako osoba wyrażająca się przede wszystkim na piśmie, dość często staję przed groźbą nieumyślnego otwarcia puszki Pandory. Dobrym przykładem jest ten artykuł. Nie tylko wyrażam w nim opinię, ale też staram się do czegoś przekonać. Tak, można powiedzieć, że nawracam, albo (jak to się mówi w biznesie kompletnie bez religijnych konotacji): ewangelizuję.
Czyli stawiam w tytule pytanie, na które mam w głowie odpowiedź. A jeśli Ty masz inną? Jak mogę zaproponować Ci moją opinię, nie obrażając Cię?
Ano, przede wszystkim sama świadomość, że możesz mieć inne zdanie (i masz do tego prawo) całkowicie zmienia moje nastawienie do „faktów”, które tutaj prezentuję.
Gdybym zaczął ten tekst z przekonaniem, że każdy myślący inaczej na pewno się myli, byłoby mi bardzo trudno zachować postawę szacunku.
No dobrze, ale co, jeśli ja rzeczywiście mam rację? Jeśli bronię absolutnych faktów?
Po pierwsze, stuprocentowa pewność bez jakichkolwiek wątpliwości… wzbudza moje wątpliwości. Jeśli ktoś mówi, że coś jest niepodważalne, to – w moim przekonaniu – wkraczamy na terytorium wiary. Tak, tak – nawet, jeśli mówimy o tym, czy Amerykanie rzeczywiście wylądowali na Księżycu. Znów, jeśli kopać odpowiednio głęboko, gdzieś tam przyjęliśmy jakieś założenie oparte na wierze. Tak będzie zawsze i to jest ok, bo nie możemy funkcjonować bez przyjęcia jakichś założeń wstępnych. Takim założeniem jest np. to, że rzeczy, które widzę i których mogę dotknąć – istnieją. A co, jeśli to wszystko tylko Matrix? No właśnie…
Jeśli zetkniemy się z osobą, która ma głębokie przekonanie, że otacza nas Matrix, a „łyżeczka nie istnieje”, to uczciwie będzie powiedzieć sobie, że przyjęliśmy odmienne założenia i w wielu kwestiach nie dogadamy się nigdy. Jeśli odczuwasz potrzebę przekonywania takich osób, że jest inaczej, argumentowania i darcia sobie włosów z głowy (bo do tego z pewnością dojdzie), to cóż… szczerze Ci współczuję.
Podróże w czasoprzestrzeni
Druga sprawa (przypomnę: pierwsza to uznanie, że inni mogą mieć swoje zdanie, a wręcz, że im wolno) to właściwe ustawienie celu swojego „spotkania” z innym (słowo „dyskusja” już mi tu nie pasuje). Nawet teraz, kiedy zwracam się do Ciebie, który jesteś kobietą albo mężczyzną, młodym lub starym, a może zgoła kosmitą z przyszłości (Reptilianinem?), w jakimś sensie dochodzi do spotkania. Literatura przenika czas i przestrzeń, co właśnie czyni ją tak wspaniałą.
Ale do rzeczy. Jaki powinien być cel mojego spotkania z Tobą (przy założeniu, że chcę pozostać przy swoim i nie wywołać awantury)? Celem jest otwarcie się na drugą osobę. Tak, wiem – „otwarcie się na człowieka” to piękna metafora, ale co znaczy?
Postawa otwartości oznacza, że ja ujawniam swoje poglądy i chcę poznać Twoje.
Zaraz, wróć – poznać poglądy kosmity z przyszłości? Ale jak? Czy ja wierzę w telepatię przenikającą czas? Serio?
Jeśli teraz się śmiejesz, albo przynajmniej unosisz brew (mackę?) wątpiąco, to właśnie dowiedziałem się czegoś o Tobie. Pewien konstrukt myślowy czytelnika tego tekstu pojawił się w mojej głowie i wykonał jakąś czynność. Tym konstruktem jesteś Ty. Tak, tak – mam Cię w głowie! Zaskoczony? A może: zaskoczona? Język polski niestety nie nadąża za moim konstruktami myślowymi i narzuca rodzaj gramatyczny moim czasownikom. Ale to nie szkodzi – Ty i tak mnie rozumiesz.
Nie chodzi więc nawet o komentarz pod artykułem, którego pewnie nie chce Ci się zostawić. One są fajne, ale nie są najważniejsze. Najważniejsza jest próba zrozumienia osoby po drugiej stronie tekstu. Czy dobrze wyłożyłem moją opinię? Czy zrozumiale? (Nie „czy przekonująco”, bo ustaliliśmy już, że przekonanie nie jest głównym celem). No i wreszcie: co teraz ta druga osoba myśli? Jak się czuje? Jak reaguje na mój tekst?
Tak, jeśli zadaję sobie takie pytanie, próbuję wyobrazić sobie Ciebie (samo wyobrażenie sobie jest właściwie automatyczne, tylko jego trafność bywa… zawodna), to jestem już gotów pisać bez autorytaryzmu (nie mylić z „autorytetem”). A to krok w dobrym kierunku, jeśli chodzi o nie wywoływanie awantur.
Awantura czy kamienowanie?
Ustalmy jedną rzecz – piszę ten tekst z pozycji osoby, z której zdaniem nie liczy się jakoś szczególnie wiele osób. Z mojej perspektywy wywołanie awantury byłoby po prostu proszeniem się o kłopoty. Przeczuwam, że w typowej konfrontacji moi przeciwnicy mogliby mieć znaczącą przewagę liczebną.
Osoby z umownego świecznika (inaczej niż ja) zwykle wywołują awantury, w których mogą liczyć na poparcie innych osób ze świecznika. Nie ma co się wdawać w analizy – obserwujesz pewnie to samo. Być może fakt tych „krytych pleców” jest dla nich zachętą do bezpardonowych prowokacji. Oni nawet nie chcą przekonywać – piszą do już przekonanych, nie oglądając się na innych. Nie zgadzam się z ich podejściem. Nie uważam, aby ludzkość straciła coś na tym, gdyby Artyści (wielka litera użyta rozmyślnie) byli otwarci na różne poglądy.
Jednocześnie, jak staram się wyłożyć kawałek po kawałku, nie uważam, że Artysta otwarty na różne poglądy nie posiada własnych. Moim celem jest pokazanie, że trwanie przy swoim i nie obrażanie innych nie tylko jest możliwe, ale wręcz stanowi lepszą platformę do głoszenia swoich przekonań niż wywoływanie karczemnych burd.
Nie obrażam, ale obrażam
No dobrze, powiesz mi (i masz rację!): ale czy to znaczy, że trzeba zawsze być grzecznym, uważać, by nikogo nie skrzywdzić i w ogóle…? Dyktat poprawności politycznej, chowanie głowy w piasek… O, byłbym zapomniał, CENZURA! W tym przypadku oczywiście byłaby to autocenzura.
Zacznijmy od końca. Autocenzura nie jest niczym złym. Serio. Autocenzura to nic innego jak dostosowanie swojego tekstu (czy tam czegokolwiek) do wrażliwości odbiorcy. Odbiorców możesz mieć różnych. Jeśli piszesz dla zamkniętego, podziemnego kółka neonazistów (mam nadzieję, że nie…), pewnie nie wypada Ci krytykować Adolfa Hitlera, ale możesz sobie pohulać w temacie „żydowskiego spisku”. Jeśli jednak piszesz do tzw. everymana, który statystycznie raczej Hitlera nie ceni, a w dodatku jest bombardowany doniesieniami o antysemityzmie pojawiającym się tu czy tam niczym widmo powracającego z mroków historii rasizmu, postąpisz zgoła inaczej. I, owszem – to może być problem, jeśli właśnie Hitlera zamierzasz chwalić. Ale jeśli uwagi o Hitlerze wtrącasz mimochodem, to uczciwie zastanów się, czy w ogóle powinien on pojawić się w Twoim tekście.
Z całym szacunkiem dla pisarzy-skandalistów (bo jednak na szacunek zasługują, choć usilnie starają się przekonywać, że jest inaczej): obrażanie ludzi, które nie zmierza do wywołania refleksji, jest zwyczajnym chamstwem. Nie twierdzę, że należy trzymać się jakiejś „jedynie słusznej” narracji o świecie. Zbyt często jednak zrywanie z tą „jedynie słuszną” narracją polega na autorytarnym spotwarzaniu tych, którzy uważają ją za swoją.
Tekst (jak i film czy inna forma sztuki) ma prawo ludzi obrażać. Artysta ma prawo wywracać przyjęty porządek spraw, aby prowokować ludzi do myślenia. I ja tego prawa zamierzam bronić. Jednocześnie musisz jednak zrozumieć, że obrażanie jest tylko jedną z dróg do pobudzenia odbiorcy. Często niestety najłatwiejszą i dającą fałszywe wrażenie, że oto zrobiliśmy coś ważnego. Tak, piszę to w sposób autorytarny i, wiesz co? Biorę „na klatę” to, jak na moje słowa zareagujesz.
Jeśli masz ochotę, rzuć okiem na debatę, która ma miejsce np. w Wielkiej Brytanii w kontekście wolności słowa i wolności obrażania. Poniżej wklejam wypowiedź Rowana Atkinsona (sprzed paru lat), z którym zgadzam się w tej kwestii w 100%:
Obrażam się, że się obrażasz
I oto jest właśnie druga strona medalu. Jeżeli nie chciałem nikogo obrazić, a wywołałem awanturę, to być może zrobiłem coś nie tak. Ale jeśli chciałem wywołać awanturę i się udało, to szczytem hipokryzji będzie lać łzy nad sińcami, które z niej wynoszę.
Mam nadzieję, że jasno wyłożyłem w tym artykule, że możliwe jest posiadanie własnej opinii, wyrażanie jej, a jednocześnie nie wywołanie burdy. Wystarczy przyjąć, że inni mają prawo do odmiennego zdania (także błędnego) i otwartość na usłyszenie tej ich opinii. Takie podejście jest mi najbliższe.
Jednocześnie nie ma niczego obiektywnie złego w tym, aby prowokować. Kluczowa jest jednak świadomość i uczciwość. Jeśli wywołuję awanturę świadomie, uczciwie jest przyznać się do tego, może nawet wyjaśnić swoje motywy (lub nie, jeśli chce się zachować postawę obserwatora). Twórca, który wywołuje awanturę nieświadomie, powinien dokonać uczciwej samokrytyki (nawet jeśli zrobi to przed lustrem w domowym zaciszu). Twórca, który oburza się na oburzenie, albo jest słabym twórcą, nieświadomym tego, co stworzył, albo hipokrytą, który próbuje uniknąć odpowiedzialności za swoją prowokację.
Sztuka (także sztuka rozrywkowa) ma to do siebie, że czasem wywołuje silne emocje. Bywa, że twórca czuje się bezpieczny w swoim środowisku i śmiało uzewnętrznia swoje poglądy, które w innym środowisku są niepopularne a nawet nieakceptowane. Być może nadmierne poczucie komfortu na tyle uśpi wrażliwość twórcy, że nie przewidzi skutków swoich artystycznych decyzji. Być może obrazi kogoś nieświadomie, niechcący. Umówmy się jednak, że osoba obrażona została obrażona. Nie, że jej się wydaje albo symuluje. Nie ma zewnętrznego kryterium pomiaru czyjegoś bycia obrażonym. Jeśli znasz takie kryterium, koniecznie daj mi znać.
Więc jeśli nasz pechowy twórca kogoś przez nieuwagę obraził, przeprosiny są na miejscu i chyba nie ma co do tego wątpliwości. Postawa „nie chciałem, to nie przeproszę” jest jak wyrzekanie się odpowiedzialności finansowej za spowodowany wypadek drogowy. Przecież nikt nie powoduje wypadków naumyślnie. Ale straty są. Jeśli nie przepraszam, to można podejrzewać, że obrazić chciałem. I jako artysta mam prawo obrażać, bo czasem jest to najlepsza (może jedyna) metoda przekazania czegoś ważnego. Tyle, że muszę liczyć się z konsekwencjami. Z oburzeniem, czasem skandalem. I to przecież nie jest w sztuce nic nowego. To, co jest nowe, to dziwienie się skandalowi. Tej ostatniej rzeczy najbardziej nie rozumiem.
Ja kiedyś jednego pana obraziłam stwierdzeniem, że według mnie bardziej logiczne jest stawianie kropki przed cudzysłowem zamykającym, a nie za nim (w przypadku, gdy tekst w cudzysłowie jest pewną zamkniętą całością, a nie wtrąceniem w zdaniu). Miałam szczęście, że do sądu mnie nie pozwał. Bo przecież „kropki się nie cytuje”. Ale – ups! – tylko tej ostatniej w cytacie, bo wszelkie wcześniejsze mają jak najbardziej prawo być cytowane.