Normalizacja i nieznośna odpowiedzialność autora

Czy twórca odpowiada za postawy, które promuje – nawet, jeśli jest to skutek uboczny jego dzieła? Czy powinien zważać na to, co wychodzi spod jego ręki, mając na uwadze właśnie to, kim stanie się odbiorca pod wpływem jego twórczości? Nie, poprawka. Nie „kim się stanie” – kim może się stać w najgorszym razie.

1. Normalizacja albo kształtowanie postaw

Kwestia odpowiedzialności autora (szczególnie pisarza, ale przecież nie tylko) leży mi na sercu od lat. Nie do tego stopnia, by spędzać mi sen z powiek. Ale jest to pytanie obecne gdzieś na marginesie moich przemyśleń, z którym zmagam się od czasu do czasu i nie znajduję jasnej odpowiedzi. Co więcej, mam wrażenie, że nie jest to problem tylko dla mnie – lecz że mierzy się z nim nasza kultura w ogóle. Szczególnej wyrazistości nabiera, gdy sprowadzić go do problemu normalizacji postaw. Okazuje się bowiem, że w niektórych wypadkach twórca mniej lub bardziej świadomie normalizuje coś, czego normalizować nie powinien.

Czym jest normalizacja? Jest to proces, który coś odstającego od normy czyni czymś normalnym. Zazwyczaj mówimy o nim w kontekście socjologicznym. Mało kontrowersyjnym przykładem byłaby tu normalizacja smartfona, który kiedyś wydawał się ekskluzywnym gadżetem, a dziś jest niezbywalny do tego stopnia, że od ludzi oczekuje się posiadania go w celach tak życiowo niezbędnych, jak zakup biletu komunikacji miejskiej (zapraszam do Trójmiasta).

Niektórzy już tutaj mogą mieć wątpliwości, czy normalizacja to proces pozytywny. Ale akurat takiej ocenie normalizacja zawsze umknie – bo obserwując normalizację „na żywo” czasem jeszcze mamy wątpliwości, ale będąc „po drugiej stronie” tego procesu (a jeszcze lepiej – oglądając go z dalszej perspektywy) zwykle nie mamy większych obaw, czy „dobrze się stało”, a wręcz sądzimy, że „nie mogło być inaczej”. Normalizacja społeczeństwa obywatelskiego, demokracji? Normalizacja bankowości? Normalizacja powszechnego dostępu do edukacji? Normalizacja zakazu palenia w restauracjach? Trudno znaleźć przeciwników tych procesów.

A jednak nie każda skuteczna normalizacja obiektywnie nam się podoba. Znormalizowaliśmy bowiem – jako społeczeństwo – całkiem liczne niepozytywne postawy. Weźmy na przykład stosunek do przepisów ruchu drogowego. Mało kto w towarzystwie otwarcie krytykuje przekraczanie prędkości na drogach, a niektórzy nie krępują się drwić z przepisów i przechwalać sprytem, dzięki któremu wykpili się od konsekwencji ich łamania.

Czy teraz, kiedy przeczytaliście powyższy akapit, macie poczucie, że wasz lekceważący stosunek do ograniczeń prędkości jest bardziej uprawniony? Tutaj dotykam właśnie kluczowej dla mnie kwestii odpowiedzialności autora. Czy pisząc o lekceważeniu przepisów w sposób… lekki, zachęcam was do dołączenia do grona piratów drogowych? A może rozpoczynając od nazwania takiej postawy „niepozytywną” wywołałem u was wyrzuty sumienia? I czemu w ogóle się tym przejmuję?

Normalizacja - zdjęcie: kolorowe kredki

2. Nieodpowiedzialne opowiadanie

Czas na anegdotę. Jakieś dwa lata temu liczyłem na publikację opowiadania, które uważałem za dość osobiste i udane. Zostało odrzucone. Ponieważ znałem osoby z redakcji, zapytałem o przyczynę. Nie chodziło o styl, ani o to, czy historia była ciekawa. Główny recenzent w dość niewybrednych słowach skrytykował zaprezentowany przeze mnie stosunek do przemocy psychicznej wobec kobiet.

Biję się w pierś – pisząc tamto opowiadanie, nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że prezentuję jakiś stosunek do czegokolwiek. O, słodka naiwności! Od razu doprecyzuję – nie kpię tu z recenzenta. Po wczytaniu się w jego (lub jej – nie znam tożsamości tej osoby) argumentację, odnalazłem względnie solidne punkty zaczepienia dla tej surowej krytyki.

Problem w tym, że opowiadanie było mrocznym science fiction w klimatach świadomie oscylujących między „Jądrem ciemności” Josepha Conrada a „Obcym” Ridleya Scotta. Decyzja, przed którą postawiłem bohaterkę, była decyzją tragiczną, całkowicie bez perspektyw na happy end. I oczywiście bohaterka na koniec, podjąwszy tę decyzję, stara się zracjonalizować ją przed samą sobą.

W taki sposób właśnie napisałem dziełko niepublikowalne.

Mam wrażenie, że recenzentowi zabrakło oceny moralnej tej decyzji bohaterki. Oceny „z zewnątrz” – nie przefiltrowanej przez psychikę zaszczutej młodej kobiety, która próbuje przeżyć. Oczywiście – wydaje mi się. Ale spina się to pięknie z tym, co obserwuję w kulturze obecnej dekady. Staram się przy tym nie oceniać, czy to dobrze czy źle. Zwyczajnie nie wiem; bo problem, o którym mowa, pozostaje dla mnie wciąż nierozstrzygnięty.

Normalizacja - zdjęcie: miarka w dłoni

3. Czym skorupka za młodu nasiąknie

Stało się dziś normą, że od autora wymaga się prezentowania pewnych postaw jako pozytywnych, a pewnych jako negatywnych. Nie chodzi o to, żeby nie odwracać biegunów – to za mało. Chodzi o to, żeby w pewnych obszarach pewne oceny moralne zostały jawnie wygłoszone. Zupełnie niezależnie od całokształtu dzieła i świata przedstawionego.

Dopiero zaczęło do mnie docierać, dlaczego np. w „Elantris” Brandona Sandersona pada kuriozalna z perspektywy opisywanych realiów moralna ocena niewolnictwa. Miałem poczucie olbrzymiego anachronizmu, czytając ten fragment i wyrwało mnie to zupełnie z immersji w fantastycznym świecie. Ale dziś rozumiem już, że Sanderson (świadomie lub nie) pisał to dla takiego odbiorcy, jak mój recenzent z powyższej anegdoty. Kto wie (ale to już chwiejna hipoteza), może nawet zasugerowano mu dopisanie takiego zdania w trakcie redakcji książki.

Nie chcę, żeby powstało wrażenie, że narzekam na czasy i obyczaje. Łatwo byłoby mi tu popaść w hipokryzję, skoro ja sam miewam podobne odruchy.

Jeśli jesteście fanami polskiego kina gangsterskiego (i tego komediowego, i tego na poważnie), to być może nie zrozumiecie moich zastrzeżeń. Ja jednak polskiego kina gangsterskiego nie trawię z tych samych (oględnie) powodów, z jakich recenzent nie strawił mojego opowiadania. Mianowicie – kino to normalizuje negatywne postawy. A konkretniej… nie, nie chodzi o przemoc – chodzi o wulgarność. Wulgarność w języku i stylu bycia. Mam głębokie przekonanie, że ludzie oglądający filmy przepełnione podwórkową łaciną, chłoną ją i podświadomie uznają za uprawniony styl w komunikacji. Nikt im nie dołożył komentarza „nie róbcie tego w domu”… Okropne.

Gwoli doprowadzenia powyższej argumentacji do jakiegoś sensownego końca – proponuję porównać dwa filmy Juliusza Machluskiego: „Vabank” i „Kiler”. Oba o przestępcach, ale pierwszy niezwykle elegancki, a drugi – wulgarny właśnie. Choć oba filmy lubię, nieodparcie mam wrażenie, że ten drugi jest filmem zrobionym niedbale i wymagającym większego dystansu ze strony widza (a więc większej, paradoksalnie, dojrzałości).

Gdzieś w tym całym rozważaniu pojawia się milczące założenie, że za normalizację postaw odpowiada się na każdym, że tak powiem, odcinku kultury. Odpowiada za nią społeczeństwo, „głosując nogami” na wulgarne komedie. Odpowiada za nią studio filmowe czy redakcja, wypuszczając na świat dzieło prezentujące niedopuszczalne postawy bez należytego komentarza. Odpowiada za nią autor, który każe bohaterom przymykać oko na zło bez wygłoszenia moralnej oceny, choćby w przypisie.

Łatwo to teraz podpiąć pod dreszczowce na temat cancel culture, politpoprawnej reedycji skorygowanych dzieł sprzed lat czy usuwania nazwisk hołubionych dawniej twórców z prominentnych miejsc. Ale nie idźmy tą drogą – bo mnie w tym tekście interesuje wyłącznie, czy twórca faktycznie powinien drobiazgowo przyglądać się potencjałowi normalizacji, jakie niosą jego utwory.

Normalizacja - zdjęcie: koty jedzą z misek w rządku

4. Pytania o wpływ

Chciałbym zadać tu kilka pytań:

  1. Czy siła oddziaływania dzieła jest tak duża, jak nam się wydaje?
  2. Czy i kiedy indywidualne dzieło może wpłynąć na przyjęte postawy?
  3. Kto powinien wziąć odpowiedzialność za oddziaływanie utworu kultury?

Pierwsze z tych pytań dotyczy momentu zetknięcia dzieła z odbiorcą. Szalenie popularna „Incepcja” Christophera Nolana pokazuje świat, w którym bohaterowie włamują się do snów wskazanych ludzi i zaszczepiają im myśli, które następnie wpływają na realne decyzje ich „ofiar” w prawdziwym świecie.

Potraktujmy ten film jako kontekst. U Nolana zespół wysoce utalentowanych profesjonalistów w pocie czoła trudzi się, by przekonać jednego człowieka o jednej rzeczy. Tymczasem w świecie, w którym jakoby żyjemy, jedno opowiadanie jednego niezbyt znanego autora mogłoby wpłynąć na masy. Taka perspektywa wydaje mi się mało realna.

Oczywiście można tu przytoczyć argumentację: czy jeden człowiek nawołujący na ulicy do np. „bicia blondynów” wywoła zamieszki? Nie, ale czy należy mu na to pozwalać? Też nie. Jak to się ma do dzieł kultury? Wrócę do tego przy pytaniu trzecim.

Tymczasem pytanie drugie wydaje mi się najbardziej zbliżać nas do jakiegoś tropu. Czy i kiedy indywidualne dzieło może wpłynąć na przyjęte postawy? Można chyba przyjąć, że indywidualne dzieło w pewnych okolicznościach może wpłynąć na postawy ludzi. Nie jestem tego pewien i z pewnością nie umiałbym tego dowieść, ale jeśli byłoby inaczej, cały ten tekst nie ma sensu. Zatem, jeśli sądzicie, że indywidualne dzieło nie może nigdy wpłynąć na postawy ludzi, to nie musicie czytać dalej.

Pytanie, które sobie zadaję, brzmi więc nie „czy”, ale „kiedy” indywidualne dzieło może postawy kształtować (umacniać lub zmieniać). Intuicyjnie przeczuwam, że najprostszą odpowiedzią na to pytanie jest: wówczas, gdy określone postawy nie są ugruntowane, albo inne czynniki nie promują postaw przeciwnych. Sprowadzając to do konkretu – jeśli ktoś prezentuje już w życiu przekonania np. prodemokratyczne, prawdopodobieństwo, że jedno dzieło przekona go do autorytaryzmu jest raczej znikome. Tym bardziej, jeśli inne ważne dla niego czynniki będą jego pierwotną postawę dalej umacniać.

Przeciwnie: jeśli ktoś ma niepewne przekonania odnośnie np. relacji damsko-męskich i otaczająca go kultura (w tym postawa jego bliskich) jest w tej kwestii niezdecydowana i/lub wewnętrznie sprzeczna, wzrasta szansa, że opowiadanie, w którym bohaterka racjonalizuje sobie wewnętrznie pewną zależność od narcystycznego mężczyzny, wpłynie na jego przekonanie, iż takie relacje mogą być funkcjonalne. (Oczywiście, w tonie moralizatorskim wyjaśnię: nie, relacja, w której złamana psychicznie kobieta ulega narcystycznemu mężczyźnie, nie jest funkcjonalna – nie wchodźcie w takie relacje).

Mam zatem nieodparte wrażenie, że siła oddziaływania dzieła na dany obszar postaw i przekonań jego odbiorców, jest odwrotnie proporcjonalna do zakorzenienia istniejących już norm. Im mniej norm w społeczeństwie, tym łatwiej normy kształtować. Gdybym jutro zaczął promować handel ludźmi (nie zacznę, bez obaw), moja siła oddziaływania byłaby znikoma (nawet przy znaczących zasięgach, których nie mam). Głównie dlatego, że gremialnie zgadzamy się, iż handel ludźmi jest niemoralny. I nikt inny też raczej tego handlu nie promuje.

Ale wróćmy do argumentu „bicia blondynów”, czyli pytania trzeciego. Kto powinien brać odpowiedzialność za to, czy hipotetyczny odbiorca mojego dzieła po przeczytaniu go nabierze niemoralnych przekonań? Ja sam? Recenzent w wydawnictwie? A może – sam odbiorca?

Aktualnie z moich obserwacji wynika, że odpowiedzialność w pierwszej kolejności bierze „dostarczyciel” dzieła, a więc wydawnictwo (w przypadku tekstu). Jest to zwykle wdrażane po pierwsze poprzez dobór treści: nie przyjmuje się tekstów, które „są podejrzane”. Po drugie zaś – poprzez wzięcie odpowiedzialności post factum (vide przypadek tekstu Jacka Komudy sprzed kilku lat).

Czasem ta odpowiedzialność rykoszetem (lub wprost) trafia w autora. Bywa, że zostaje on, „brzydko mówiąc”, cancelowany. Lub w jakiś tam sposób zmieszany z błotem; staje się persona non grata. I może z tego względu dobrze, że wydawnictwo ocaliło niejednego pisarza przed takim losem, zamykając mu drogę do publikacji. (Tak, tu powinienem podziękować mojemu recenzentowi, dzięki któremu nie stałem się oficjalnie promotorem przemocy wobec kobiet).

Normalizacja - zdjęcie: klika młodych kobiet ubranych w identyczne szare bluzy i czarne berety

5. Podsumowanie czyli morał

Spieszę jednak do – zgodnej z duchem tego tekstu – oceny moralnej takiego stanu rzeczy. Czy to dobrze, że de facto zdejmujemy z czytelnika odpowiedzialność za ocenę dzieła, z którym się zapoznał? Wydaje mi się to wątpliwe. Pozwoliliśmy na normalizację przekonania, że czytelnik jest jak tabula rasa i przyjmuje wszystko, co mu się wbija do głowy. Nawet, jeśli „wbijanie” polega na tym, że zaniechaliśmy zawarcia w treści jednoznacznej oceny jakiegoś zachowania. Takie podejście uważam za dość poniżające dla odbiorcy, który przecież traci w ten sposób możliwość samookreślenia się wobec jakiegoś problemu.

Warto byłoby w tym miejscu obiektywnie zaobserwować, że owszem – są obszary, w których panuje aktualnie pewne zamieszanie. Mam na myśli zamieszanie normatywne, które uwidacznia się w tzw. „wojnach kulturowych”. Dotyczy to takich kwestii jak seksualność, ideologie polityczne czy stosunek do władzy. To chyba jednak zawsze były obszary starć poglądów, jak daleko by w przeszłość nie sięgać. I nic dziwnego, że dzieła kultury dotykające tych kwestii mają „szansę” wzbudzić największe emocje i najczęściej padają ofiarą podejrzeń (słusznych lub nie) o próbę normalizacji tego czy owego.

Skoro jednak dotykają tematów, w których kultura wysyła sprzeczne sygnały – czy powinno nas to dziwić? W jakimś sensie obserwujemy starcie poglądów, które po prostu musi tak wyglądać. Z mojej perspektywy w tej wojnie niesłusznie ofiarą padają dzieła, które odpowiedzi nie próbują udzielać (nie próbują niczego promować). Tak – to element prywaty w moim wywodzie, ale chyba rozumiecie, że problem nie jest tak naprawdę mój.

Bo, pozwolę sobie zawyrokować, kultura cierpi, jeśli pomiędzy ostrzeliwującymi się obozami leży wyłącznie zryta kraterami dolina śmierci. Czy wolno nam błądzić? Nie mieć jasności w jakiejś kwestii? Rozważać scenariusze niekoniecznie pożądane? Czy musimy mieć gotową ocenę moralną każdego zdarzenia, choćby miało miejsce w innym, zmyślonym świecie? Oczywiście pytam retorycznie – uważam, że twórca musi mieć pewną swobodę eksplorowania kwestii niebezpiecznych i kontrowersyjnych. Pewnie z czasem można będzie uznać, że się pogubił. Ale co, jeśli to pogubienie jednak czemuś służy?

Powtórzę – nie chcę być hipokrytą. Są dzieła, których szczerze nie znoszę. Uważam je za przekłamujące rzeczywistość, mydlące oczy, manipulatorskie. Ale stoją na półkach księgarń i bibliotek. I – niech stoją. Boli mnie to, ale w jakimś sensie jestem bogatszy tym bólem moralnym, tym etycznym oburzeniem. Moje ugruntowane postawy są niezagrożone obecnością tych dzieł. Owszem, niektórzy dadzą się przekonać. Ale czy gdybym był odpowiedzialny za to, co stoi na półkach, na pewno umiałbym zapobiec takim sytuacjom? Czy w ogóle odważyłbym się bronić innym konfrontacji z przekonaniami sprzecznymi wobec moich? Nie, takiej odpowiedzialności bym nie przyjął. Ale to wynika z mojej znormalizowanej od dawna postawy. Może Wy znormalizowaliście inną.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.