Jestem taki, jak Ty. Lubię opowiadać.
Dużo mówię. Czasami za dużo.
Tak było zawsze. Znasz te dwuletnie dzieci, które gadają bez przerwy?
No właśnie…

 

Jestem Thorgal… po prostu Thorgal

Gdy tylko nauczyłem się pisać (to znaczy – stawiać literki na papierze), mój Tato wyciągnął skądś stare pudło pełne pożółkłych kartek.
Wśród wielu drobiazgów, o których wspomnienia dawno wyparowały, wygrzebał stamtąd stare gazetki szkolne.
Tak – odbijane na kalce, ręcznie pisane szkolne gazetki z technikum.
Nie, mój Tato nie był pisarzem – był ilustratorem. Potem zaczął malować i, choć dziś jest „z zawodu dyrektorem”, na ścianach nadal wiszą jego obrazy.
Chciałem być jak mój Tato, a ponieważ w tym czasie karmiłem się głównie komiksami, szybko znalazłem sobie zajęcie.

Gdy słowo „jakość” brzmi w twoim uchu jak wymysł ze świata dorosłych, z dnia na dzień możesz zostać rysownikiem.
I tak było ze mną. Nie wiem, ile komiksów wyszło spod mojej ręki przez tych parę lat.
Wiem, że Rodzice załatwili mi skądś grube zeszyty A4 w poziomym układzie, których w roku ’90 na pewno nie można było kupić w każdym sklepie.
No, ale czas płynął i nadeszła nieunikniona refleksja, że moja kreska odbiega nieco od standardów Rosińskiego.

 

Góry Mgliste tylko dla orłów

Szczęśliwie Bóg postawił mi wtedy na drodze dobrych nauczycieli.
Zaczęło się od kącika poetyckiego, który odbywał się na jednych zajęciach w tygodniu. Wtedy to historia literatury wzbogaciła się o zestaw nowatorskich rymów częstochowskich, których – co za pech – nie jestem w stanie zacytować, bo zaginęły przez te lata.
Niewiele później, przymuszony ambicją polonisty, przebrnąłem przez pierwszy rozdział „Hobbita”… a potem już poszło.
Nie myślcie sobie jednak – wtedy moim guru był Alistair MacLean (tak, ten od „Dział Nawarony”). Moje pierwsze sceny nigdy nie dokończonych opowiadań (niedokończone sceny niedokończonych opowiadań) wypełnione były skokami z rozpędzonych ciężarówek i świstem kul.
Odważne plany ulokowania się gdzieś między Michaelem Crichtonem a Tomem Clancy pokrzyżował Andrzej Sapkowski, czego pewnie nigdy mu nie wybaczę.

 

Skazany na elfy

Wypływając z Szarej Przystani, zamiast do Valinoru trafiłem więc pod Brennę i nareszcie udało mi się dopisać jakieś opowiadanie do końca.
Na szampana było jednak za wcześnie (zresztą, pewnie nie polecilibyście trzynastolatkowi picia alkoholu, nawet przy takiej okazji).
Teraz było już z górki – mając szczegółowe mapy królestwa Glorlandii mogłem popuścić wodze fantazji.
(Dłoń też wyrobiła się na tyle, że napisanie zdania nie zajmowało mi pięciu minut – a to pomaga.)
Już wtedy przesiadłem się na klawiaturę, choć równolegle, poza domem, pisywałem też w specjalnych zeszytach.
Dwie serdeczne przyjaciółki, które także pisały swoje opowiadania, regularnie miażdżyły moje wypociny młotami krytyki.
Nigdy przedtem (i długo potem) nikt tak dokładnie nie poprawiał mojej składni i nie korygował interpunkcji.
No i traf chciał (nie bez mojego w tym udziału), że wysłałem jedno opowiadanie do „Kącika złamanych piór” Feliksa W. Kresa.

 

Kochana szuflado!

Czas na fanfary? Niezupełnie.

Nie było ani kubła zimnej wody, ani laurowego wieńca. Było ciepłe, pozytywne przyjęcie i zachęta do dalszej pracy.
To znaczy, że szło jak po maśle, a za kolejnym zakrętem czekał sukces, prawda?
Wysłanie tamtego opowiadania do oceny było jednak szczytem śmiałości z mojej strony. Na więcej nie było mnie stać.
Kolejne zeszyty zapełniały się więc fantastyką i science-fiction.
Eksperymentowałem z kryminałami, gmatwałem chronologie historii, a nawet bawiłem się stylem Lovecrafta.
Życie jednak biegnie swoim nurtem i wątki romantyczne zaczęły wypierać te sensacyjne.
Wkrótce zacząłem zagłębiać się w zamroczoną miłością psychikę młodych chłopaków, którzy marzyli o odwzajemnionym uczuciu.
Był to też sezon poezji.
Niebawem powstało dzieło, które można nazwać powieścią. Ale szybko odłożyłem je do szuflady – oczami studenta dostrzegając w nim nieakceptowalny infantylizm.

 

Eksperymenty na ludziach czyli przepalanie weny

Nawigując katamaranem stylu pośród wyekstrahowanych z arcydzieł literatury raf nieosiągalnego śmiertelnikom kunsztu podjąłem się trudu zderzenia psychologii, duchowości, erotyki, ontologii i wielu innych trudnych słówek w jednym wiekopomnym utworze.
Moja pierwsza „prawdziwa” powieść była tak zawikłana i nasycona filozofią, że do dziś zastanawiam się, o czym opowiada.
Kilka lat później, pochłonięty codziennością i niemal niepłodny już jako pisarz, naniosłem w niej kilka poprawek i wysłałem do jednego wydawcy. Bardzo uprzejmie odmówił. Dziękuję mu za to, jeśli czyta te słowa.
Trach, skończyła się wena.
Praca magisterska nie była może tak ważna, ale była pilna.
Praca zawodowa płaciła pierwsze rachunki, a małżeństwo i pierwsze dziecko pozwoliły nie myśleć o mirażu pisarstwa.
Realizm tak wypełnił moje życie, że w pisanych po kryjomu krótkich tekstach dominowała mistyka i symbolika. W obu tekstach.

 

O rany, jestem pisarzem!

I nagle wpadłem na C.S. Lewisa. Wprawdzie nie na ulicy, bo choć miejsce (Oxford) się zgadzało, czas był raczej spóźniony.
„Z milczącej planety” całkowicie zawładnęło moją wyobraźnią, a „Ta straszna siła” podsunęła mi temat, który pochłonął mnie na dwa kolejne lata.
Miecz z przewieszonym na łańcuszku krzyżem, w tle walczące dwa smokiRok badań i niemal rok pisania przyniosły pierwszy wymierny sukces – udało przebić się do wydawcy z powieścią Króle i bogi.”

Napędzony sukcesem natychmiast siadłem do kolejnego dzieła.
I znów trach.
Po pięciu rozdziałach i narodzinach drugiej córki, zauważyłem, że od publikacji do prawdziwego sukcesu daleka droga.
Motywacja zgasła, wena się wyczerpała.
Wiele zim przeszło nad Polską, córki poszły do szkoły, pojawił się syn.
Niedokończona powieść zaczęła upominać się o kontynuację. Nie dawała mi spokoju. Dojrzewała. Męczyła w dzień i w nocy.

Wreszcie nadszedł czas.
Na dłużej zagościłem w Krainie Źródeł.


Skontaktuj się ze mną, jeśli chcesz.