Miałem ostatnio przyjemność przeczytać w końcu „Jak pisać?” Stephena Kinga. Nie chcę jednak streszczać tej jakże ciekawej pozycji, a jedynie potraktować ją jako pretekst do rozważań o „szkoleniu się” na pisarza.
Co właściwie jest Ci potrzebne, jeśli chcesz zostać pisarzem? Co należy robić, by się nim stać?
Pisać każdy może?
Jako dziecko nie sądziłem, że pisarza w ogóle można kształcić. Wydawało mi się oczywiste, że jedynym narzędziem tego rodzaju artysty jest po prostu język, który przecież każdy zna i umie się nim posłużyć. Muzyk musi poznać instrument, by na nim zagrać. Ale na języku „gra się” przecież codziennie i czego tu się uczyć?
Oczywiście dziś brzmi to dość naiwnie, ale pisanie przychodziło mi łatwo i jedyną przeszkodę stanowił czysto fizyczny wysiłek stawiania liter na papierze (pisałem odręcznie). Cała reszta była oceanem frajdy – od rysowania kosmitów, którzy zaludniali karty mojej nigdy nie ukończonej (ledwo zaczętej) powieści po wymyślanie swojego języka (o czym pisałem tu).
Dlaczego zatem dziś widzę to inaczej? Po pierwsze, przez ostatnich dwadzieścia lat (czas, jaki minął, od kiedy ukończyłem podstawówkę) spotkałem wiele osób, które przeżywają męki, gdy mają coś napisać. Po drugie, przez ostatnich dziesięć lat przeczytałem zbyt wiele tekstów takich „artystów”, którym pisanie przychodzi – przeciwnie – aż nazbyt łatwo.
Wnioski wyciągnąłem z tego dwa: umiejętność posłużenia się językiem i umiejętność pisania to nie to samo oraz umiejętność pisania to nadal za mało, by być pisarzem wartym czytania.
Co ciekawe, nawiązując do wspomnianego „Jak pisać?”, mam wrażenie, że zaczynałem od podobnego stanu mentalnego, jak autor „Carrie”. Obaj w początkach swojej zabawy nie widzieliśmy właściwie żadnych barier, obaj odczuwaliśmy niesłychaną radość z tworzenia historii i obaj w pewnym momencie potrzebowaliśmy, by ktoś nas z tej strefy nadmiernego komfortu wyciągnął. Na tym podobieństwa się w zasadzie kończą.
Warsztat – czy potrzebna Ci wiertarka?
A cóż to takiego, ten pisarski warsztat, o którym tyle się mówi i słyszy? To po prostu zestaw umiejętności (technik – od greckiego techne), którymi posługujemy się, pisząc. King ładnie opisuje je jako skrzynkę z narzędziami i rozkłada na czynniki pierwsze. Nie jest to kopernikański przewrót, ale fajnie uporządkować sobie wiedzę o tym, czym posługujemy się do pewnego stopnia nieświadomie.
Głupia sprawa: wielu początkujących pisarzy (jak i zwykłych użytkowników języka) nie najlepiej radzi sobie z gramatyką. W szczególności budowa zdań sprawia trudność. Na lekcjach w szkole pracuje się zazwyczaj ze zdaniami zbyt prostymi, by docenić wysiłek, jaki czasem trzeba włożyć w poprawne sformułowanie dłuższej wypowiedzi.
Klasyką gatunku jest tu gramatyczny żart z serii radiowych skeczy: „Będąc młodą lekarką, przyszedł raz do mnie pacjent.” Nie obraź się, ale wytłumaczę ten dowcip: chodzi o to, że imiesłów „będąc” ze swej natury potrzebuje podmiotu z drugiej części zdania. Ale podmiotem w drugiej części jest pacjent, nie lekarka. Błąd polega więc na tym, że Pani Doktor użyła imiesłowu zamiast czasownika w jego podstawowej, aktywnej formie.
Zdanie powinno brzmieć: „Gdy byłam młodą lekarką…”
Alternatywnie druga część zdania mogłaby znajdować się w stronie biernej, a podmiotem stałaby się lekarka: „… zostałam odwiedzona przez pacjenta.”
To drugie brzmi jednak słabiej, co chyba słyszysz.
W poprzednim akapicie celowo użyłem słowa „słyszysz” a nie „widzisz”, ponieważ większość z nas czytając, odtwarza w głowie dźwięki. Wynika to ze specyfiki języka alfabetycznego. W wielu krajach Azji jest inaczej – to Fenicjanom i Grekom zawdzięczamy, że znak (litera) oznacza dźwięk, a nie abstrakcyjne pojęcie (jak w przypadku cyfr).
Dlatego też (to nie była dygresja!) tak ważne jest, byśmy „słuchali”, co piszemy. Czytam z racji swojej pracy zawodowej sporo tekstów technicznych i czasami mam wrażenie, że autor nie potrafiłby przeczytać na głos tego, co sam napisał. Poprawność gramatyczna to nie wszystko – zdania, które tworzymy, muszą dać się przeczytać. Jeśli dopiero za trzecim podejściem udało Ci się przeczytać na głos zdanie, które przed chwilą wyszło spod Twojej ręki, to zwykle znaczy, że trzeba je rozbić na mniejsze fragmenty albo napisać od nowa.
Jeśli Ty potrzebujesz aż trzech podejść – ilu potrzebuje czytelnik, który dopiero ma zrozumieć, o co Ci chodzi?
Szlifowanie – gdzie jest jubiler?
Słyszy się czasem o tzw. samoukach. Nie daj się oszukać temu słowu – samouk to nie osoba, która sama wszystkiego się nauczyła. W każdym razie szkopuł tkwi w słowie „sama”. Kto uczy się bardziej „sam”: obłożony książkami student czy uczeń na mistrzowskim kursie? I jeden, i drugi korzysta z wiedzy i doświadczeń innych. W procesie nauki jesteśmy „sami” co najwyżej w sensie fizycznym. Nigdy jednak nie znajdujemy się w izolacji.
I pisarstwo też nie jest sztuką „dziejącą się” w samotności. Jakaś interakcja musi następować.
Tu dochodzimy do ciekawej kwestii – kiedy i komu pokazywać to, co napisaliśmy? Wbrew pozorom sprawa jest mocno nieoczywista i na obecnym etapie wydaje mi się wręcz kluczowa.
Rozważmy sobie takie etapy procesu twórczego (forma jest uproszczona):
- Pomysł.
- Notatki, koncepcja fabuły.
- Fragment tekstu (może początek, a może wyrwana scena).
- Cały tekst bez oszlifowania.
- Tekst po pierwszych korektach.
- Itd.
Czy chcesz opowiadać komuś o pomyśle na swoją historię? Lektura epistolografii literatów, a bardziej po naszemu: przejrzenie opublikowanych listów znanych pisarzy pokazuje, że twórcy czasem dzielili się pomysłami z przyjaciółmi. To może być przyjemne – zobaczyć, jak Twój pomysł zapali kogoś, zafascynuje. Uważaj jednak, bo przyjaciel może Cię też (niesłusznie) zgasić.
Jeśli Twój pomysł przeszedł już do fazy notatek (o ile w ogóle przechodzisz przez taką fazę), dzielenie się nimi wydaje się kiepskim pomysłem. Po pierwsze im bardziej kreatywny autor, tym mniej może z jego notatek wyciągnąć osoba postronna. Po drugie: po co to robić? Chcesz, żeby ktoś oceniał Twoje notatki? Serio?
Dochodzimy do etapu trzeciego: coś już powstało. Jakiś fragmencik, kawałek tekstu. Nic wielkiego, ale… może to jest genialne? Może ktoś mnie pochwali? A może wręcz przeciwnie?
Szczerze powiedziawszy, jestem przeciwnikiem pokazywania fragmentów tekstu, który jest daleki od ukończenia. Piszę to z pełną świadomością swojej hipokryzji w tej dziedzinie, bo czasem ten błąd popełniam. Zwykle jednak, popełniając go, przypominam sobie, jaki to błąd.
Co mianowicie dzieje się z fragmentem tekstu, który komuś pokażesz? Przede wszystkim jest to fragment, więc ciężko stwierdzić, czy będzie z tego dobra historia (może jakiś doświadczony wydawca umie to ocenić, nie wiem). Pół biedy, jeśli jest to początek, bo może chociaż usłyszysz „czytałbym to dalej, napisz więcej”.
Jednocześnie moje doświadczenie z pisaniem jest takie, że fragment napisany na początku zwykle albo zostaje skasowany całkowicie, albo ulega większemu przeobrażeniu niż dr Jekyll. Jeśli u Ciebie jest podobnie, doskonale rozumiesz, jak bezsensowne jest wnioskowanie z takiej próbki.
Co jednak zrobić, gdy masz pomysł na pięciotomową sagę? Czy serio oczekuję od Ciebie, że napiszesz całość, zanim pokażesz komuś choćby fragmencik?
I tak, i nie. Dobrze by było w takiej sytuacji napisać przynajmniej cały, jako tako zamknięty rozdział. Przecież po trzech stronach nie ocenię (ja, czytelnik), czy to będzie ciekawa saga. Kiedy sięgam po opublikowaną powieść, jestem zwykle w stanie przebrnąć przez nudnawy początek, bo mam względne zaufanie, że skoro to wydali, dalej trafię na coś interesującego (ta nadzieja umiera ostatnia, ale czasem w straszliwych bólach). Może więc powoli się rozkręcasz, a dalej będą fajerwerki? Skąd mogę to wiedzieć?
Wracając na moment do pana Kinga, gdybym oddał mu głos, zapewne powiedziałby coś w stylu: „Tak, napisz całą powieść, nim pokażesz ją komukolwiek. Co więcej, nie pokazuj nawet wersji nieoszlifowanej, bo ta jest tylko dla Ciebie!”
Tak, tak – poczytny autor horrorów proponuje specyficzny sposób pisania. Pierwsza wersja, pisana „przy drzwiach zamkniętych” nie powinna być nikomu pokazywana. Dopiero druga, pisana (właściwie: poprawiana) „przy drzwiach otwartych” nadaje się do prezentacji zaufanej osobie. Jeśli wydaje Ci się to bardzo długą drogą do uzyskania pierwszej „nagrody” za Twój wysiłek, to wiedz, że masz moje pełne zrozumienie.
Zarazem jednak muszę Cię ostrzec: King nie jest głupcem ani stukniętym idealistą. Jakkolwiek (nie)poważnie potraktujesz jego radę, nie ignoruj tego problemu. Jest głęboki sens w tym, by swój tekst pokazywać innym dopiero po pierwszych poprawkach. Kiedyś sam tego nie rozumiałem, bo w czasach „przedkomputerowych” moje poprawki ograniczały się do ortografii. Dopiero po latach zauważyłem, jak bardzo pierwsza wersja tekstu obfituje w pewne skróty myślowe czy „osobiste wycieczki” (tak określiłbym zbędne dygresje i tzw. filozofowanie). Od tego czasu moje teksty nabrały dojrzałości.
Nie otrzymasz ode mnie werdyktu – nie wiem, czy metoda Stephena Kinga jest najlepsza. Musisz samemu szukać odpowiedzi na pytanie, kiedy i komu pokazywać swój tekst.
Aha, co do „komu” – proponuję Ci metodę prób i błędów. Nie jest łatwo znaleźć recenzentów, bo nie ma na nich przepisu. Tylko postaraj się, by umieli czytać i choć trochę Cię znali. Łatwiej przyjmiesz krytykę od znajomych, a i oni nieco lepiej zrozumieją, co piszesz.
Dotknięcie czarodziejskiej różdżki
Jeśli do tej pory nie wyraziłem się precyzyjnie, zrobię to teraz. Do pisania potrzebujesz trzech rzeczy:
- Zapału (jeśli czytasz ten tekst, pewnie już go masz).
- Warsztatu (głównie umiejętności poprawnego posługiwania się językiem).
- Wsparcia z zewnątrz (bo pisanie tylko z pozoru dzieje się w samotności).
Większość początkujących pisarzy ma dużo zapału, trochę warsztatu i zero wsparcia. To dobry start; gorzej by było, gdyby mieli dużo wsparcia, trochę zapału i zero warsztatu. Albo zero wszystkiego, albo… No, rozumiesz przecież.
Zapał jest Ci potrzebny najbardziej, bo tylko dzięki niemu zmienisz kiepski warsztat w niezły warsztat i zniesiesz najpierw brak wsparcia, potem brak zrozumienia, a wreszcie konstruktywną krytykę. To jedyny koń, który pociągnie Cię, gdy inne zawiodą. Jeśli zauważysz, że tracisz zapał, to być może przygoda z pisaniem nie jest dla Ciebie. Bez urazy, ale naprawdę nie musisz zostawać pisarzem i zapewne świat będzie istniał dalej bez Twoich arcydzieł. Tak jak istnieje bez moich, bo przecież te moje skromne osiągnięcia pewnie nawet nie są Ci znane.
Jednak ja piszę te słowa dlatego, że mam jeszcze zapał. Jeśli Ty masz go także, to jest mi bardzo miło i możemy przybić sobie piątkę na zachętę. Widocznie jest w tym pisaniu coś takiego, że po dwudziestu pięciu latach jeszcze się nie nudzi, choć przecież mogłoby.
To tyle o miłych rzeczach.
Warsztat jest Ci potrzebny niemal w równym stopniu. I to jest coś, co musi być kształtowane na przestrzeni czasu (zwykle lat) – nie ma czegoś takiego jak dyplom pisarza, który stwierdza, że już masz warsztat i uprawnia Cię do publikowania tekstów od ręki. Warsztat musisz rozwijać stale.
Tak naprawdę ograniczenie warsztatu do języka jest nieuprawnionym uproszczeniem, ale twierdzę, że język to 90% sukcesu. Albo inaczej: jeśli doskonale posługujesz się językiem, a słabo np. bohaterami, łatwiej ujdzie Ci to na sucho, niż jeśli to właśnie Twój język „leży i kwiczy”. Po prostu słaby język jest barierą nie do pokonania dla czytelnika. To na języku budujesz całą resztę.
Wiadomo, że budynek musi mieć solidne ściany i szczelny dach, ale mają one sens tylko, jeśli fundament jest solidnie położony. To taki banał, że aż trzeszczy. Dlatego, jeśli masz problemy z podmiotem (np. nie wiesz, co to jest… o, zgrozo), albo piszesz takie zdania, że trzeba pięciu minut, by zrozumieć, o co Ci chodzi – to najpierw ogarnij się w tej sferze.
Jak? Czytaj, czytaj i czytaj, a potem pisz, pisz i pisz. Najlepiej krótkie rzeczy, żeby jak najszybciej „dostawać po garach”. I tu zapał będzie Ci niezbędny, bo oberwiesz setki razy i po każdym musisz się uśmiechnąć, prosząc o więcej.
To jest właśnie trzeci element – bo samemu nie ocenisz swojego języka (ani pozostałych elementów warsztatu). Czy to znaczy, że musisz już na początku mieć czytelników-recenzentów? Niekoniecznie. W sprawach językowych Twoimi mistrzami mogą być pisarze, których czytasz (ale nie wszyscy – dziś publikuje się także gnioty…). Można znaleźć też trochę podręcznikowej wiedzy na ten temat. Gdy zaczynasz, łatwiej o pomoce naukowe niż przy dalszych etapach rozwoju.
Recenzenci przydadzą Ci się nieco później, choć pewnie nie ma tutaj żadnej jednoznacznej zasady. Pisząc „recenzenci”, myślę o osobach, które będą czytały Twoje teksty po to, by dać Ci jakąś informację zwrotną. Nie każdy potrafi to zrobić, dlatego pewnie „przetestujesz” wielu takich czytelników, z których część przeczyta Twoje dzieła, ale nie powie Ci nic na ich temat. Niekoniecznie zdobędziesz „grupę literacką”, która podda Twój tekst szczegółowej krytyce. I może to nawet dobrze (taka grupa nie zawsze jest wsparciem). Ale szukaj przynajmniej ludzi, którzy potrafią powiedzieć coś ponad wzruszenie ramionami.
Chciałbym jeszcze przytoczyć opinię Stephena Kinga, która bardzo ułatwia zrozumienie, do czego potrzebni Ci są tacy recenzenci. Parafrazuję: „Jeśli na pięciu czytelników, tylko dwóm podoba się Twój tekst, znaczy to, że zrobiłeś coś dobrze. Jeśli wszystkich pięciu wyraża się krytycznie, to nie ma już o czym dyskutować.” Innymi słowy, King przypomina, że zawsze znajdziemy takich, którym coś się nie podoba. Nawet najlepsza książka będzie miała zajadłych krytyków. Ale najgorsze książki raczej fanów nie znajdą – i można to chyba z grubsza potraktować jako regułę. Jeśli wszyscy mówią Ci, że robisz coś źle, a tylko Ty sądzisz, że się mylą – pomyśl raz jeszcze. Tworzysz tekst literacki, nie teorię naukową. Jedynym probierzem Twojego sukcesu jest czytelnik.
Wszystko zależy od Twojej pracy – nie ma tu czarodziejskiej różdżki i nigdy jej nie będzie. Jedyna „magia” to Twoja pasja. Jej nie można się nauczyć, kupić w sklepie ani (wbrew obiegowym powiedzonkom) „zarazić się” nią. Więc jeśli nie masz pasji (zapału do pisania), to nie wiem, jak udało Ci się dobrnąć do tego zdania. A jeśli ją masz, to czaruj!
Sądzę, że wrócę jeszcze do Stephena Kinga i jego metod twórczych, bo to ciekawy temat i w niektórych kwestiach mam inne doświadczenia niż on. Potraktuj to jako zapowiedź.
Nareszcie ktoś z poglądami bliskimi memu sercu. Bo najczęściej dzisiaj spotykamy się z opinią, że tylko warsztat jest ważny i w dodatku jeszcze przy deprecjonowaniu znaczenia umiejętności posługiwania się językiem. Ale zauważyłam, że takie podejście lansują ci, którzy językowo na kolana nie rzucają. Często też dominuje pogląd, że „czytanie nie nauczy cię pisać” – nie wiem na ile nauczy, a na ile nie, ale wartości czytania nie sposób przecenić. Z tym że ciężko się też dziwić tym lansowanym poglądom, bo przecież wszystko kręci się wokół biznesu: czytanie cię nie nauczy, zapisz się na móje warsztaty, to się dopiero nauczysz! Oczywiście nikt nie potrzebuje pasji, iskry, talentu, jak zwał tak zwał – tylko warsztat, w dodatku niekoniecznie językowy. I stąd w księgarniach mamy, co mamy…
Posunąłbym się dalej z tymi wnioskami, bo i sporo czasu upłynęło, od kiedy pisałem te słowa. Żyjemy w ciekawych czasach, gdy SI (AI) stawia pierwsze kroki w naśladowaniu ludzkich twórców – czy to na polu grafiki, czy muzyki, czy wreszcie literatury. Nie widziałem wprawdzie efektów tego, ale ponoć skutecznie udaje się już w ten sposób naśladować Szekspira. Co taka sztuczna inteligencja jest w stanie zrobić? Na pewno nauczyć się warsztatu, na pewno opanować posługiwanie się językiem oraz opowieścią jako formą meta-języka. Co zostanie twórcom, gdy maszyna posiądzie lepszy warsztat niż oni (tak jak fotografia skuteczniej obrazuje świat niż malarstwo)? To jest otwarte pytanie, ale nie godzę się z myślą, że nie pozostanie nic. Wszak nawet fotografika to sztuka, a piękne zdjęcie nie każdy umie zrobić. Mało tego, malarstwo nie umarło. Po prostu element dosłownego odwzorowywania rzeczywistości nie jest w nim już tak istotny. Spodziewam się, że w literaturze czeka nas zwrot ku tworzeniu czegoś o innej (niekoniecznie nowej) jakości. A SI zajmie się pisaniem scenariuszy do seriali (które można będzie generować przy minimalnej moderacji człowieka, bez aktorów, kamerzystów, oświetleniowców, reżyserów…). Tak czytam obecne trendy.